Projekty Domów
Trzy przystanki na drodze do celu
02.06.2023
Trzy przystanki na drodze do celu

 Już mnie nie dziwi wrażliwość estetyczna architekta Leszka Kalandyka, kiedy widzę, z jakimi miejscami obcował od dziecka. Jego biografia potwierdza, że kształtuje nas przestrzeń.

tekst: Beata Szady
fotografie (ze zbiorów własnych): Leszek Kalandyk



I.

Miejsce, w  którym się wychował, to osiedle WSK (Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego) w  Rzeszowie —  pierwsze i  jedyne socrealistyczne osiedle w  tym mieście, wpisane do  podręczników jako jedno ze sztandarowych przykładów architektury socrealistycznej w  Polsce. Co prawda częściowo osiedle to powstało jeszcze przed wojną (Kalandyk mieszkał w budynku z 1938 r.), ale stanowi ono całość wraz z budynkami powojennymi. Jadę z Leszkiem Kalandykiem do jego miejsca wychowania, żeby zobaczyć je na żywo i usłyszeć opowieści o urbanistyce w piaskownicy, estetyce na lodowisku i potrzebie posiadania własnego biurka.

W 1949 r. Bierut obwieszcza całej Polsce, że nadchodzi zmiana. Dobra zmiana. Odtąd jedynym słusznym kierunkiem oboPiaskownica wiązującym w  sztuce ma być socrealizm —  „socjalistyczny w treści i narodowy w formie”. Co to dokładnie oznacza, nikt nie wyjaśnia, wiadomo jedno – trzeba się słuchać, także w architekturze.

Socrealizm charakteryzowały monumentalność i  rozmach. Budynki miały mieć bogaty detal architektoniczny: dużą liczbę gzymsów, attyk na  dachu i  obramień okiennych. „Uważano, że to podnosi rangę, zyskuje prestiż ludzi, którzy w takich budynkach mieszkają, pracują”, opowiada w jednym z artykułów Władysław Hennig, architekt z  Rzeszowa. Jednak szybki schyłek socrealizmu i  brak pieniędzy sprawiły, że na  osiedlu WSK ograniczono zdobienia. Najwięcej jest ich tuż obok osiedlowego domu kultury, którego opiszę nieco później. „Im dalej w las”, tym detali mniej. Na bloku Kalandyka, znacznie oddalonego od domu kultury, nigdy ich dużo nie było z innego powodu — to budynek modernistyczny, jeszcze przedwojenny, stylowo zdecydowanie uboższy. Ale i tak architekt podkreśla znaczenie tego skromnego detalu: wejście zaokrąglone, czyli zapraszające (nie promieniuje kantem), a do tego obłożone klinkierem; eleganckie, drewniane drzwi wejściowe, mosiężne balustrady na  klatce schodowej z  drewnianym pochwytem, schody z  lastriko ze wzorami na  posadzce, okna duże, weneckie. —  To wszystko notowała moja podświadomość, kształtując wrażliwość estetyczną —  w  tym jednym zdaniu Kalandyk zawiera istotę sprawy. Bo to, gdzie się człowiek wychował, ma ogromny wpływ na jego wrażliwość estetyczną.

Do bloku architekta prowadzi piękna aleja lip. Jedziemy nią samochodem, a  Kalandyk dopowiada: —  Kiedyś były tu topole, które szybko rosną, ale są łamliwe i strasznie brudzą. Dlatego je wycięto i mądrze zasadzono lipy. Tutaj był fotograf — wskazuje. — Kiedy pierwszy raz się upiłem, leżałem w tym narożniku koło fotografa, bo nie byłem w stanie na własnych nogach dojść do  domu. A  tam był fryzjer, który obcinał mnie na  dwa palce i zostawiał grzywkę pod kątem.

Dojeżdżamy na Bohaterów Westerplatte 9, pod blok Kalandyka. Jak przystało na osiedla modernistyczne, ale i socrealistyczne, pomiędzy blokami zostawiono sporą przestrzeń, posadzono drzewa, zbudowano place zabaw. — Ten dąb w dzieciństwie był wielkości mikroskopijnej, jak tamta cienka lipa — mówi dziś ponad sześćdziesięcioletni Kalandyk. —  Często chodziłem po tym drzewie, bo lubiłem robić różne przedmioty z żołędzi.

Na podwórku za jego czasów była duża piaskownica. Na wiosnę dowożono do niej żółty piasek. Dzieciaki z niego budowały miasta. — Angażowałem kolegów i instruowałem: „Ty rób tutaj dzielnicę, ty mosty”. Byłem takim młodym urbanistą — wspomina właściciel L&K Projekt.

Chłopaki bawiły się też w kowboi, rycerzy, grały w klasy, dwa ognie, palanta, kiczki (dużym patykiem odbijano małe patyki), a  zimą robiono lodowisko. —  W  tym celu kradłem wodę z  łazienki, która była na  wprost wejścia do  mieszkania —  mówi Kalandyk. — Uwielbiałem hokej, więc zależało mi na tym, żeby farbą plakatową wymalować linie niebieskie i czerwone. Farbę zalewałem kubkiem wody, która szybko zamarzała, dlatego kolory były widoczne. Miałem ogromną przyjemność, że na naszym lodowisku są kolorowe linie wyrysowane na lodzie.

Obok bloku była stacja kolejowa i  targ. Mały Leszek chodził na  niego z  mamą po  kurę, ser biały, mleko. Na  stacji sprzedawali choinki, ale nie tak normalnie. Wyglądało to tak: ludzie z  pobliskich bloków brali je, szli do  piwnicy i  sprawdzali, czy niekoślawa. Wszystko w  konspiracji. A  to dlatego, że te choinki były przywożone nielegalnie, więc czasami pojawiała się milicja.


W bloku Kalandyka na każdym piętrze były cztery mieszkania. To rodziny architekta było bardzo małe — pięć osób na jednym pokoju z kuchnią. Już wtedy mały Leszek marzy o własnym pokoju. Już mieć swoje biurko to byłoby coś! Marzenie się ziści, kiedy Kalandycy wybudują własny dom. Ale substytut pokoju zrobi sobie przy Bohaterów Westerplatte na strychu. Wspinamy się na samą górę bloku, a Kalandyk opowiada w zadyszce: — Tutaj były suszarnie. Jedną z nich udostępniono Polskiemu Związkowi Wędkarskiemu, zresztą widzę, że pod tym względem nic się nie zmieniło — bo na środkowych drzwiach nadal istnieje ich tabliczka. — Zwróciłem się do nich z taką prośbą: ponieważ chcę zostać malarzem, ale też kleję modele, to czy mogliby mi udostępnić kawałek swojej siedziby. Ja bym sobie tutaj spokojnie siedział, kleił cichutko, nie przeszkadzał.  I  się zgodzili. Mieli tam dużą łazienkę, w której był tylko sedes tuż przy wejściu. Pomyślałem, że jeżeli odgrodzę sedes ścianką, to nie będę miał wrażenia, że mieszkam w  łazience.  I  tam założyłem swój Everling Club. Nie wiem, co to za nazwa, ale to był mój klub! Taki dyskusyjny. Należały do niego chłopaki z osiedla, ale nie wszyscy, bo nasze towarzystwo na  Westerplatte dzieliło się na trzy grupy: twardzieli (tylko bili, pluli i palili), lalusi (dom, mamusia i tatuś) i tych pomiędzy. Należałem do tej trzeciej grupy. Nie chcieliśmy być bandziorami, ale też nie lalusiami. Trochę przed rodzicami graliśmy, że jesteśmy porządni, a różne na tym podwórku rzeczy wyczynialiśmy. Albo w szkole. W siódmej klasie na przykład zostałem nakryty, jak popalam papierosy. Miałem obniżone zachowanie, a ojca wezwano do  dyrektora. Ale wracając do  Everling Clubu, piliśmy tam dobrą herbatę z Pewexu, rozmawialiśmy o życiu, słuchaliśmy muzyki, sprowadzaliśmy dziewczyny, ale tylko do rozmów, bo to były inne czasy. Czytaliśmy też i oglądaliśmy „Forum”, gdzie były przedruki z zachodniej prasy, tematy obyczajowe, ale też pierwsze zdjęcia czarno-białe z gołymi babkami. Everling Club to były wspaniałe czasy.


Trochę jakby  świat na  osiedlu Kalandyka się zatrzymał. Na sznurkach do tej pory wieszają pranie, a na trzepaku trzepią dywany. Jest też i piaskownica, choć zmniejszona. Prócz niej nie ma innych przyrządów dla dzieci. Doszły samochody, a zamiast jasnego popielu na  elewacji rządzi pasteloza. Przetrzebiono też drzewa, a przed blokiem nie ma już ogródków z kwiatami. Drzwi wejściowe wymieniono na  brzydkie, tanie, metalowe, a okna na klatce schodowej zmniejszono. Dawniej zewnętrzne schody były lastrikowe, dziś jest tu kostka brukowa. Na szczęście lastriko wewnątrz budynku zostało. I balustrada metalowa z drewnianym pochwytem również. — Czegoś mi tutaj jednak brakuje — zastanawia się Kalandyk. — Ławki!


Dawniej prostopadle do  drzwi wejściowych stały  ławki. Dziś po nich nie ma śladu, ale zachowały się w bloku po przeciwnej stronie ulicy. —  Ja  ławki uwielbiam. Tego mi brakuje w  Krakowie —  kończy Kalandyk.  I  jeszcze dodaje: —  To osiedle jest dobrze zaprojektowane. Jest zieleń, bloki mają podwórka, nie tak jak teraz. Zobacz, jakie tu jest myślenie – bardzo poprawne, eleganckie. Takie osiedle to jest ideał architektury i urbanistyki. Tutaj architekci powinni przychodzić i uczyć się, jak projektować osiedla.


II.

Drugim przystankiem na  drodze do  celu jest Dom Kultury, również na osiedlu WSK w Rzeszowie. Mały Leszek przychodzi do niego na zajęcia modelarskie.

I  tutaj architektura ma znaczenie. Budynek zapiera dech w  piersiach. Zwiedzając go, ciągle powtarzam słowo „wow!  ”, natomiast Kalandyk wielekroć stawia pytanie retoryczne: „Masz pojęcie?  ”. Nie mogę uwierzyć, że tak ogromne i  bogate budynki stawiano dla ludu (władze PRL-u być może użyłyby innego określenia – dla nowoczesnego człowieka). Ale taki był socrealizm – monumentalizm i rozmach przede wszystkim! Dlatego wszystko tutaj jest potężne, obszerne i rozległe: sam budynek, kolumny, ale też schody wejściowe.

Dom Kultury na osiedlu WSK w Rzeszowie wygląda jak pałac. Potężna bryła z wysokimi na dwa piętra kolumnami robi wrażenie. Natomiast malowany fryz dodaje elewacji kolorytu. Żeby wejść do środka, muszę pokonać rozległe schody, które dodają miejscu powagi.

Wnętrze wita nas echem, kolumnami i  trzema kubistycznymi malowidłami na rozległej klatce schodowej. Lastrikowe schody z  jednokierunkowych zmieniają się na  półpiętrze w  dwukierunkowe i rozchodzą na prawo i lewo. Zdobi je bogata, metalowa balustrada z drewnianym pochwytem. Niewiele się tutaj zmieniło od czasów Kalandyka, ale zmienić się też nie mogło, nawet po  generalnym remoncie, gdyż budynek jest wpisany do rejestru zabytków. Pozwolono sobie między innymi usunąć socrealistyczne malowidła we wnętrzu budynku, które przedstawiały sceny z pochodu i dożynek.

Na piętrze znajduje się sala koncertowa. Elegancka, dostojna, majestatyczna. Ma zdobione filary, kwiatowe rzeźbienia na balkonie, płaskorzeźby nad  sceną. Dawniej swoją siedzibę miało tutaj kino „Mewa”. Leszek Kalandyk często tutaj przychodził. Uwielbiał nastrój tego miejsca – przyciemnione światło, zasuwana kurtyna, wyściełane fotele. Elegancja tego miejsca pozostała, choć sala kinowa w XXI w. zamieniła się w wielofunkcyjną (konferencyjną, teatralną, widowiskową). Dziś w  dawnym Domu Kultury mieści się Instytut Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego.

—  Tutaj był mój cały  świat —  mówi Leszek Kalandyk, przechadzając się po  wyremontowanym budynku (jeszcze kilkanaście lat temu popadał w  ruinę). Zanim zaczął przychodzić do pracowni modelarskiej, w szkole podstawowej uczęszczał na  rysunek i  malarstwo, ale było mu mało. Wspomina swoją opiekunkę —  plastyczkę po  ASP —  która dawała mu wskazówki, dzieliła się uwagami, zabierała na  wystawy. Była jego malarskim aniołem stróżem. To ona przekazała dzieciakom informację o  konkursie plastycznym na  temat lotnictwa polskiego. W  Rzeszowie tradycje lotnicze były ogromne, a  tato Leszka pracował w tym czasie jako inżynier technolog w tutejszych Polskich Zakładach Lotniczych. Regulamin konkursu był prosty — technika pracy dowolna, a nagrodą przelot Iłem 14 nad Rzeszowem.

Mały Leszek bardzo chce zobaczyć świat z góry. Szuka pomysłu na pracę konkursową. Kiedyś ze swoją opiekunką-aniołem był na  wystawie w  Warszawie. Kobieta zwróciła mu uwagę na płaskorzeźbę, w której były użyte różnej wielkości gwoździe połączone z drewnem. — Wykorzystałem ten pomysł. Kupiłem gwoździe o dużych łebkach i odpowiednio wbiłem je w płytę pilśniową, tworząc rysunek przestrzenny. Łebki pomalowałem na adekwatne kolory. W ten sposób powstała biało-czerwona szachownica polskiego lotnictwa, linia lotu samolotu i kawałek kuli ziemskiej.

Marzenia się spełniają. Dziewięcioletni Leszek Kalandyk zdobywa I miejsce i leci samolotem nad Rzeszowem.

 Od  najmłodszych lat chłopak ma smykałkę do  prac plastycznych. Jako dziecko często choruje na  anginę. Dobrze mu się maluje w gorączce. Latem jeździ na kolonie, na których zawsze jest coś do namalowania. Już wszyscy wiedzą, że Leszek zrobi to dobrze. W szkole natomiast zajmuje się gazetkami ściennymi. Trzeba między innymi namalować plakaty na dużym bristolu. Co roku świętują rocznicę Rewolucji Październikowej, więc profil Lenina ma opanowany do perfekcji.

Kalandyk staje się coraz większym estetą. Z  tego powodu lubi święto 1 maja, bo może podziwiać piękne dekoracje na budynkach. Weekendy spędza na malowaniu. Ludziom często odwdzięcza się obrazami z wieżą Eiffla, bitwami morskimi, martwą naturą. Obrazy są też podarunkami miłosnymi. Dla jednej dziewczyny chce namalować jej portret. Drażni go, że nie jest w stanie zawrzeć w obrazie tego, co widzi w jej wnętrzu. Wtedy pierwszy raz przyznaje przed  samym sobą, że skoro tego nie potrafi, to nie powinien być malarzem.

W  rozwoju talentu artystycznego pomagają też zajęcia praktyczne w  szkole. W  VIII  kl. szkoły podstawowej jest do  zrobienia lampa kinkietowa oksydowana. —  Trzeba było wykonać samemu wszystkie elementy lampy,  łącznie z  mechanizmem elektrycznym —  tłumaczy Kalandyk i  pyta —  A  z  jakimi umiejętnościami praktycznymi dziś wychodzą uczniowie ze szkoły?

Na  zajęciach wykonują też komplety oświetleniowe na  choinkę. Z  tej umiejętności Leszek zrobi mały biznes  – lampki sprzedaje klientkom mamy, które przychodzą do swojej krawcowej na  przymiarki. Za  zarobione pieniądze kupuje farby i modelarze.

W  wyborze szkoły  średniej górę bierze jego pragmatyczna natura. Zwykłe liceum nie wchodzi w grę, bo Leszek chce mieć jak najszybciej zawód. Szkoły plastyczne są poza Rzeszowem. Natomiast w  mieście jest renomowane technikum budowlane. W  tym czasie chodziła już do  niego starsza siostra Leszka. — Tato w rozmowie ze mną powiedział tak: „Żyjemy w kraju socjalistycznym”, bo trzeba pamiętać, że to była końcówka rządów Władysława Gomułki, czyli bieda. Dopiero za  chwilę Gierek przyniesie powiew  świeżości. „Zajmowanie się plastyką, malowaniem obrazów w  takim kraju może być trudne, bo nie ma dużego zapotrzebowania na tego typu rzeczy. Jakbyś poszedł do technikum budowlanego, miałbyś większe możliwości”. Tak mówił tato. A  że chciałem się jak najszybciej usamodzielnić, posłuchałem go i  poszedłem do technikum.

III.

W 1970 r. Polska oddycha lżej. Przewodnictwo PZPR na dziesięć lat obejmuje Edward Gierek. To wtedy Polska wystrzeliwuje w kierunku przemysłu lekkiego, w tym rozbudowy bazy usługowej, czego pokłosiem jest nowa specjalność w  technikum budowlanym — konstrukcje stalowe w budownictwie. Taki też kierunek wybiera Leszek Kalandyk.

Szkołę powołano do życia w 1953 r., żeby kształciła kadry w zawodach budowlanych. — Dla mnie to piękna, zmaterializowana idea — przyznaje Kalandyk. Pierwszą siedzibą szkoły był barak. Obecny budynek jeszcze nie był skończony. Powstawał etapami do 1960 r. Cały więc gmach jest w stylu socrealistycznym — potężny, choć dość ubogi w detal. Z Leszkiem Kalandykiem podjeżdżamy pod budynek od strony podwórka, ale architekt nie informuje mnie, że jesteśmy na tyłach szkoły. Jestem więc pewna, że to przód, szczególnie po tym, co widzę. Szkoła prezentuje się nad wyraz okazale – rozległe schody (niestety dziś w płytkach), troje półokrągłych drzwi wejściowych, tylko czerwonych tabliczek informacyjnych i  orzełka brak. Wchodzimy do środka. Po lewej stronie na ścianie zawieszono dużą, szklaną tablicę z tekstem Preambuły Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej, a po prawej, również na ścianie, widnieje nazwa szkoły i  namalowany budynek główny. W  rogu zaś stoi szklana gablota z pucharami. Wejście do szkoły robi więc wrażenie. Tym bardziej więc trudno uwierzyć, że główne wejście znajduje się dokładnie naprzeciw, tuż pod  cytatem Adama Mickiewicza: „Wiedzę możemy zdobywać od  innych, ale mądrości musimy nauczyć się sami”. Jakieś to wejście takie małe i mało reprezentatywne. Dopiero kiedy zobaczę je z zewnątrz – również troje półokrągłych drzwi, zdecydowanie mniejsze schody, ale sześć kolumn wysokich na dwa piętra – zwracam honor.

Jasna klatka schodowa przypomina mi tę z Domu Kultury, choć wydaje się być jeszcze bardziej rozległa, znowu ze schodami z  lastriko, metalowymi balustradami i  drewnianym pochwytem. Na ścianie na piętrze przetrwała kolorowa, socrealistyczna mozaika ceramiczna. Szkoda tylko, że przesłonięto ją tablicami z olimpiad wiedzy i umiejętności budowlanych.

Technikum od  zawsze miało dobrą opinię i  nie było  łatwo się do  niego dostać. Za  czasów Kalandyka obowiązywały egzaminy wstępne (m. in. z  matematyki i  j. polskiego). Dostawali się ci najlepsi. Uczniowie wiedzieli, że to szkoła z  dużym prestiżem,  świetną kadrą nauczycielską przekazującą ogromną wiedzę, która pozwoli uczniowi rozpocząć pracę na  budowie bezpośrednio po  ukończeniu szkoły lub też spokojnie dostać się na studia. O poziomie szkoły może świadczyć fakt, że wszyscy uczniowie z klasy Kalandyka, a było ich czterdziestu dziewięciu, poszli na  studia wyższe (wybierając kierunki budowlane. Odstępstwem od normy był Kalandyk, który poszedł na  architekturę, i  kolega, który wybrał ginekologię). O  utrzymywaniu wysokich standardów także dziś świadczy tabliczka przy wejściu do szkoły: „Najlepsze technika w Polsce. Srebrna Szkoła 2015. Technikum nr 1 w Zespole Szkół nr 1 im. Ambrożego Towarnickiego w Rzeszowie jest w czołówce najlepszych techników w  Polsce. Ranking szkół ponadgminazjalnych Perspektywy 2015”.

— To była wiedza, która zahaczała o studia wyższe. Tutaj mam przedmioty, jakie były w  przeciągu pięciu lat nauki —  Kalandyk ściąga ze ściany swojego biura kopię świadectwa ukończenia szkoły wraz z  wszystkimi przedmiotami. Prócz tych pod- 19 stawowych takich jak matematyka, j. polski, fizyka, geografia, historia było mnóstwo przedmiotów zawodowych. Zliczę ich osiemnaście.

Z  największym szacunkiem architekt wspomina fizykę. —  To jeden z najlepiej nauczanych w technikum przedmiotów. Prowadził go pan  Żurakowski. Wcześniej pracował w  Instytucie Atomowym pod  Warszawą, ale podobno uległ jakiemuś wypadkowi, dlatego podjął się nauczania w szkole średniej i na studiach. Ten człowiek miał jedną zasadę – żeby mówić o pewnych zjawiskach, problemach fizycznych, trzeba znać bardzo dużo pojęć. Musimy wiedzieć, co to jest ruch jednostajny albo ruch jednostajnie zmienny. Co to jest ciśnienie atmosferyczne, stała grawitacji czy promieniowanie rentgenowskie. 

Był wymagający. Kiedy przychodziła lekcja fizyki, każdy z nas miał podwyższoną temperaturę ciała. Wszyscy — czterdziestu dziewięciu chłopa —  siedzieliśmy z  wypiekami na  twarzach. Czasami Żurakowski zaczynał lekcję bardzo oryginalnie. Profesor, tak mówiliśmy na każdego nauczyciela w technikum, zadawał pytania, które miały nas prowokować do myślenia. Podam przykład ze światłem. „Proszę, żebyście wszyscy wzięli kartkę papieru, mówił Żurakowski, rozdając igły, i zrobili otwór w papierze. Proszę spojrzeć na ten otwór. Co widzisz? ”, zwracał się do  pierwszego ucznia. „Widzę kartkę”. „Proszę sobie wpisać niedostateczny”. Bo myśmy u niego sami sobie wpisywali oceny na początku swojego zeszytu. „A ty co widzisz? ”, pytał profesor następnego. „Dziurę”. „Nie mówi się dziura, tylko otwór. Siadaj, niedostateczny”. I tak przechodził przez dziesiątki chłopaków. W  końcu ktoś coś powiedział o  świetle. Inny, że widzi, że ten otwór jest większy aniżeli zrobiony przez szpilkę. „No genialnie! Wpisz sobie pięć. A dlaczego jest większy? ”, pytał następnego. „Dlatego, że to światło się załamuje”, ktoś się wymądrzył. „Genialnie! Wpisz sobie pięć”. I w ten sposób mieliśmy wprowadzenie do tematu o świetle.

Jak była lekcja fizyki, to nawet dyrektor nie mógł nam przeszkadzać. Przywieźli na  przykład krzesła. Jeżeli dyrektor wszedł do sali i poprosił, żebyśmy je przenieśli, profesor mówił: „Panie dyrektorze, proszę wyjść, bo teraz jest lekcja fizyki”. Takim zachowaniem powodował, że zaczęliśmy inaczej patrzeć na nauczanie i na poziom przekazywanej wiedzy. Swoją postawą  Żurakowski dawał do  zrozumienia, że fizyka jest ważna. W związku z tym jeżeli pojawiali się nauczyciele, którzy przekazywali nam wiedzę, czytając książki, to myśmy ich ignorowali, zajmowaliśmy się sobą, bo nas taki sposób nauczania nie interesował. Wiedzieliśmy, że nas ten nauczyciel nie uczy, tylko jakby za karę odrabia pracę. Stawaliśmy się przez to uciążliwi, bo wiedzieliśmy, jak powinny wyglądać lekcje. Profesor  Żurakowski też pierwszy raz w  historii szkoły sprawił, że czwórka chłopaków, w  tym Kalandyk, zakwalifikowała się na olimpiadę fizyczną w Krakowie. — Tę fizykę uważam obok matematyki jako podstawę architektury  – mówi właściciel L&K Projekt.

Jednak do matematyki Leszek Kalandyk ma już podejście odmienne. —  Zawsze mówiłem, że matematyka jest jak piękna kobieta  – żeby ją poznać, trzeba strasznie się napracować. Więc ja za  matematyką nie przepadałem. Byłem z  niej dobry, ale musiałem się do niej przykładać. Pomagała mi w tym pani profesor Chrzanowska, która widziała we mnie artystę. Była bardzo wymagająca, nieustępliwa, ale czułem z jej strony przychylność.

Przedmiot „Konstrukcje stalowe” trwał pięć lat. Profesor Szafrański robił szybkie kartkówki. Na  przykład: „Jaka musi być odległość pomiędzy dwiema szynami tramwajowymi, żeby przy  temperaturze  40 stopni nie uległy one wyboczeniu?  ”. Czyli żeby się nie zdeformowały, bo metal pod wpływem ciepła się rozszerza.

Profesor Szafrański do życia podchodził po ludzku. Na koniec szkoły uczniowie musieli wykonać dla niego pracę praktyczną. — Chciałem zrobić taką olbrzymią konstrukcję, potężną, która wymagałaby ode mnie wiele czasu. Ale on mi powiedział tak: „Leszku, szkoda twojego czasu. Wiem, że idziesz na architekturę. Zrób pracę o dźwigach budowlanych. To ci szybko pójdzie. A resztę czasu poświęć na ćwiczenie rysunku”.

„Kosztorysowanie” było największą zmorą Kalandyka. — Nużą mnie takie rzeczy. Umiałem, robiłem to dobrze, ale nie było to coś, co mnie pochłaniało.

Był bardzo dobry z  rysunku technicznego, a  że wówczas nie było komputerów, ksera, nawet książek brakowało, to nauczyciele zlecali mu rysunki kredą na  tablicy. Bardzo lubił „Projektowanie architektoniczne”. Uczniowie mieli za  zadanie na  przykład narysować ołówkiem na  bristolu Pałac Staszica w Warszawie albo Panteon w Rzymie. — To ja na studiach takich trudnych rzeczy nie miałem! — mówi architekt.

Leszek Kalandyk zawsze powtarza, że technikum to jego szkoła życia. Dużo większa niż studia.

Do teorii w technikum dochodziła praktyka. Obok szkoły były warsztaty, gdzie uczniowie uczyli się spawalnictwa,  ślusarstwa, kowalstwa, stolarstwa. —  Produkowaliśmy konkretne rzeczy dla przedsiębiorstw. Na  przykład robiliśmy z  metalu haki do mocowania rur wodnych — tłumaczy Kalandyk.

Po II klasie była praktyka zewnętrzna – Wytwórnia Konstrukcji Stalowych w Sarzynie. Leszek Kalandyk uczestniczy w projektowaniu i wykonywaniu przęsła o rozpiętości 42 m, które wysyłano do cukrowni w Iranie. Do tego wszystkiego dochodziły przedmioty na Politechnice Rzeszowskiej. Tylko tam były laboratoria ze specjalnymi mikroskopami, gdzie uczniowie technikum budowlanego za pomocą mikrometru badali wewnętrzne i zewnętrzne wymiary metalu.

Umiejętności z  technikum Kalandyk będzie wykorzystywał na  studiach. Na  przykład w  wyprawie studenckiej do  Włoch, Francji i Hiszpanii. Na jej potrzeby zbudował stelaż na kanistry z wodą pitną na zewnętrznej burcie stara i drabinkę do wchodzenia. —  Zespawałem to wszystko na  zapleczu Politechniki Krakowskiej, ale na studiach nas tego nie uczyli. Nikt inny więc tego nie potrafił.

Jest taki czas w  technikum, kiedy Leszek miota się pomiędzy byciem instalatorem a pracą architekta. Dwa zgoła odmienne zawody —  ten pierwszy bardzo konkretny, w  którym można wszystko policzyć, architektura zaś nieokreślona, nie da się jej uchwycić. W końcu pada decyzja. — To nie konkret w życiu mnie pochłania, a  uczucie nieokreśloności. Takie jest właśnie projektowanie.

Dlatego wybiera architekturę. Są też inne powody. — Od dziecka męczył mnie nieporządek wokół. Wszyscy mó- 21 wili: „Co to nas interesuje, jak wszystko to Związek Radziecki? ”. A ja zawsze mówiłem: „Jaki Związek Radziecki? Żyjemy w Polsce! To, że jest ustrój socjalistyczny, to wcale nie znaczy, że mam chodzić po krzywym chodniku i zwalać winę na Moskwę! ”. W związku z tym drażniły mnie wszystkie niedoróbki, tym bardziej przy  budowie mojego domu rodzinnego w  latach 70. Wiedziałem jednak, że trwa proces - wszystko minie i będzie lepiej.